Tam gdzie lipienie walczą jak łososie a łososie biorą jak lipienie

7 wrzesień 2009

artykuł był opublikowany w magazynie Wędkarstwo moje hobby

Rzut pod katem 45% w dół rzeki, mucha przechodzi nad miejscem, w którym woda minimalnie zwalnia, zdradzając zagłębienie w dnie, szarpnięcie, wyskok i kilkunastominutowy hol. Kolejny salmo salar przechodzi sesje fotograficzną. Schodzę krok niżej, taki sam rzut i prowadzenie muchy, tym razem ryba nie wyskakuje, tylko od razu wyciąga cały running line. Idę za nią, jednocześnie walcząc z rybą i kamieniami, które podcinają mi nogi. Udało się, równowaga utrzymana, jedna kąpiel mniej, zdobycz jest podobnej wielkości, rezygnuje ze zdjęć, odhaczam ją w wodzie. Powoli schodzę w dół bacznie obserwując nurt, szukam miejsc z wartkim prądem. Tego dnia łowię jeszcze siedem. To średni wynik, najlepszy z naszej piątki ma piętnaście.
 

Wieczorem, jest co celebrować, przygotowujemy sushimi, tatar. Dobrze smakuje rosyjska słonina, bo temperatura spada do – 12C.
 

Rano trudno się wygrzebać ze śpiwora, chociaż Rzenia zdążył rozpalić ognisko. Piękna, nasycona złotem i purpurą jesień na półwyspie Kola jest łaskawa, w dzień temperatura przyjmuje wartości dodatnie. Rzeka nie zamarza, nie pada śnieg i wciąż z morza Białego wchodzą srebrne ryby.

Dwa lata temu na łamach WMH (artykuł, o którym mowa znajdziecie na tej również stronie) opisałem moją pierwszą wyprawę na Kola, podróż przez bezdroża półwyspu gruzawikiem, i wiezdochodem (gąsienicowym pojazdem przypominającym amfibię), nasze zmagania z milionami komarów oraz łososiami. Wtedy ten uroczy zakątek świata odwiedziliśmy w czerwcu. Tym razem wybór padł na wrzesień. Na tej wysokości geograficznej to już ostatnie tchnienie jesieni, jednak warto było podjąć ryzyko. Jesień na północy oślepia gamą pastelowych barw,. I tylko te stare, drewniane, walące się szare chaty w mijanych dieriewniach swoją surowością nie pasują do tego raju. Z jednej strony pełne uroku, wywołują wrażenie podróży wehikułem czasu przez carską bezkresną Rosję, z drugiej są dowodem ubóstwa o jakim my już dawno zapomnieliśmy. Oczywiście nie wszyscy żyją w nędzy, nigdy wcześniej nie widzieliśmy na raz tylu landcruzerów, lexusów i wszelkiej innej maści najdroższych marek samochodów, jak w mijanych po drodze miastach.
 

Na ujściu Warzugi, przez którą się przeprawiamy, niespodzianka, biały wieloryb, biełucha wpłynął do rzeki i nie wiedząc czemu podążył w górę. Czyżby śladem łososi? My ruszamy dalej. Przed nami kilkugodzinna podróż ciężarówką (wielkim starym Ziłem) po kolskich bezdrożach, oznaczonych na mapie jako droga krajowa. Trakt ten mógłby służyć za najtrudniejszy odcinek rajdu Camel Trophy. Mozolnie podążamy nim aż do zapomnianego przez Boga i sowieckich towarzyszy, kołchozu Wastok Komunizma. Tam przesiadamy się na wiezdochod. Notabene, to już szósty środek transport w tej podróży. Gdyby zawiódł tylko jeden z nich, nie udałoby się dojechać na miejsce, trzeba się liczyć z taką ewentualnością planując taką wyprawę.
 

Nad rzekę docieramy prawie o zmroku, najpierw sprawnie rozbijamy duży namiot, który będzie naszą jadalnią, wieczorem knajpą. Następnie każdy rozbija swoją pałatkę i idzie do „pubu”.
 

Pierwszy o świcie wstaje Robercik, i niebawem wraca z łososiem 86 cm. To niezwykle mobilizuje całą resztę. Wszyscy rozchodzimy się po wodzie, każdy na swoją ulubioną, sprawdzoną na poprzednich wyjazdach miejscówkę.


Ryb jest równie dużo jak przed dwoma laty, jednak są znacznie większe od tych wiosennych. Wtedy 80 cm było wydarzeniem, tym razem to codzienność, wiele przekracza 90 cm, trafia się też magiczny metr.
 

Po przekuciu wszystkich łososi w pobliżu obozowiska, rozchodzimy się coraz dalej, jedni w górę inni w dół rzeki. Każdy stara się zapamiętać jej każdy skrawek. Woda jest niska, odkrywa kamienie. Ta wiedza będzie niezbędna gdy wrócimy tu wiosną.
 

Tylko poranki budzą frustracje. Wśród nas jest kawalarz, który chowa nasze buty. Znajdujemy je nawet 100 metrów od obozowiska. Nie ustają podejrzenia, idące w oskarżenia co do autora tych ciężkich dowcipów.
 

Gdzieś w połowie wyjazdu natura zmusza mnie do opuszczenia namiotu tuż przed świtem. Robię kilka kroków i staję jak wryty. Przede mną stoi puma. Przecież Rosja to nie Ameryka! Natychmiast postanawiam mniej pić. Jednak zjawa nie znika. Okazuje się dużym rysiem, który spokojnie, bez paniki skrywa się w tajdze. W pobliżu znajduję dwie pary butów. Przynajmniej wiadomo, że to nikt z nas. Jednak następne noce nie są już takie same. Nasłuchujemy a pod namioty podchodzą lisy, ogromny hałas potrafią robić lemingi. Te małe zwierzęta wabi ciepło ogrzanego powietrza w naszych namiotach. Potrafią wykopać norkę tak, by wyjść z niej do środka. Oczywiście te drobne incydenty nie odstraszają nas od wędkarstwa. A wyniki z każdym dniem, gdy poznajemy najbardziej łowne wzory much są coraz bardziej imponujące.


Każdy z nas wędkuje z innych, jedynie słusznych powodów. Dla mnie nie byłoby wędkarstwa bez podróży a podróży bez wędkarstwa. Te rzeczy nawzajem się uzupełniają i są nierozerwalne jeszcze z trzecim elementem – możliwością obcowania z nieskażoną przyrodą. Tę harmonię uzupełnia magia dwuręcznej muchówki. W tej metodzie samo rzucanie jest magiczne a gdy jeszcze efektem udanych rzutów są hole łososi, to osiągnęliśmy wędkarskie spełnienie. Ja tak właśnie czułem się przez pierwsze cztery dni wyjazdu, spełniony i nasycony. Tak bardzo bałem się, że to uczucie minie, postanowiłem powiedzieć dość łososi, jestem syty. A przecież ta rzeka kryje w sobie inną wspaniałą dla muszkarza rybę, lipienia. Zawsze o nich wiedzieliśmy, czasem brały na łososiowe muchy ale nigdy nikt nie poświęcił im wystarczająco czasu w pogoni za srebrem.
 

Ja będę przez dwa ostatnie dni polował na lipienie. Niestety temperatury są tak niskie, że nie ma szans na rójkę a co za tym idzie suchą muchę. Nie szkodzi, na nimfę też fajnie. Wędka 5, przypon 0,15 a na nim klasyczna brązka. Kilka rzutów, ruch sznura na wodzie, zacinam i sreberko wyskakuje do góry. Stoję osłupiały, czyżby mały łosoś, jednak odejście ryby, które w ręku czuję jak by stukanie telegrafem upewnia mnie, że mam na kiju okazałego lipienia. Ryba jest niezwykle silna, ponawia skoki i sprawia, że na lekkim zestawie hol jest równie emocjonujący jak walka z łososiem. Dopiero po 9 minutach ląduje kardynała na brzegu. Nigdy w życiu nie trwało to aż tak długo. Miarka, komisja sędziowska przystępuje do pracy, werdykt – 47 cm. To mój rekord. Może łowcy szczupaków (za których łowcę też się uważam) nie zrozumieją mojego szczęścia, jednak gorąco namawiam, duży lipień na delikatnej muchówce to kwintesencja wędkarstwa. Tego dnia, łowię ich jeszcze wiele, żaden nie jest mniejszy niż 40 cm, większość mieści się pomiędzy 45 a 47 cm (kto kiedyś łowił lipienie - rozumie co tam się wydarzyło).
 

Wieczorem znowu jest co celebrować. Każdy z nas ma własne powody, wszyscy ich sobie na wzajem zazdroszczą ale moich zazdroszczą szczególnie.
 

Rano wychylam ociężałą głowę z namiotu, rozglądam się, liści jakby połowę mniej. A te które zostały są pokryte szronem. Nie jest to zbyt zachęcający widok do dalszych ruchów, jednak to już ostatni dzień i należy wykorzystać go do końca. Za moim lipieniowym przykładem idzie Robercik, reszta ciągle nie jest syta łososi. Na początku nie mogę dobrać muchy, wczorajsza brązka nie działa. Jednak po chwili zmieniam kolor muchy na szarą i zaczyna się orgia jak z poprzedniego dnia. Jedno z brań jest jednak inne. Po zacięciu następuje bardzo długi, wykonany w ekspresowym tempie odjazd a po nim seria wyskoków. Łosoś na nimfę, zdumienie mija i rozpoczynam walkę. Nie daję sobie wielkich szans (przypon 0,15, wędka klasy 5). Jednak po każdym odjeździe ryby idę za nią odzyskując z powrotem sznur na kołowrotku. Po 20 minutach wyraźnie czuję, że ma dość. Udaje mi się go podholować, wprawny chwyt za ogon i mam przepięknie wybarwionego samca już z rozwiniętą kufą. Do okazów może nie należy, ma jakieś 2,5 kg. Jednak to ten, spośród wielu (na 5 wędek złowiliśmy 170 łososi w 6 dni) pozostanie na zawsze w mojej pamięci.
 

Maciej Król
 

Zdjęcia: Maciej Król i uczestnicy wyprawy

www.rybołownia.pl