Raj znaleziony

9 listopad 2009

 Zaczęło się dość standardowo, jak to zwykle bywa, telefon. Zanim zdanie się skończyło, decyzja była podjęta.. Na szczęście gdzie jest Mongolia jako pilny uczeń, wiedziałem. Nawet z mapówki przypomniałem sobie że stolica jest Ułan Bator i jest tam Gobi. Z rozmów z kolegami i znajomymi wiedziałem że w tym stepowo-górzystym kraju są też rzeki i to rybne.

No i się zaczęło. Godziny ślęczenia przed komputerem w poszukiwaniu informacji, jak by było mało tego okienka w pracy. Zadziwiające jak dużo jest o Mongolii a jak mało konkretnych informacji. Myślą przewodnią wyprawy jest tajmień, wiadomo tajemniczość, wielkość, siła, pełna egzotyka. Tak przy okazji miały być lenki i lipienie.

Wertuję dziesiątki stron w większości komercyjnych, zero jakiejkolwiek informacji o muchach na tajmienie, no może poza wszechobecnymi myszami. Gdzieś tam coś ktoś wspomniał o wooly badgerze, raczej czarnym. Generalnie dominuje pogląd że lepszy jest spinning. Nie rezygnuję, lepszy to nie znaczy jedyny. Przecież łowiono te ryby i na muchę i to z niezłym skutkiem. Siadam do imadła ileś tam niedospanych nocy skutkuje pewnie ponad setką różnych dużych i bardzo dużych much.

Pomyślałem sobie że warto to sprawdzić w praniu. Wyjazd nad Odrę. Rozkładam swoją czternastostopową muchówkę 9-10, wybieram średnią muszkę z tego co ukręciłem. Rzut mucha tonie wybieram linkę i próbuje to wyrwać z wody. Wędka gnie się po rękojeść, no ładnie, a muszka w wodzie. Cholera podejrzewałem że może tak być ale że aż tak. Zdesperowany wyciągam drugi kij niby też 9-10 ale przeczy temu

o 30% cięższa głowica rekomendowana do tego kija. Już lepiej nie jest to łatwa gra, ale da się rzucić. Dobra nasza!

 

 

 

 Nie zapominając o reszce łososiowatych prowadzę dalej wywiady i eksplorację Internetu.

Uwielbiam teksty że biorą na wszystko, tylko żeby było duże, to mocno pomocne. Kontaktuję się z kilkoma kolegami którzy tam byli, każdy łowił na coś innego, w kształcie i treści. Więc zaczynam to kręcić, dokładając to tego własne pomysły. Klasyczne nasze nimfy mam, dokręcam nieco takich uważanych u nas jako dociążniki, wszak ma być duże. Jakoś nie do końca przemawiają do mnie nimfeczki kręcone na hakach nr2 ale i takie potwory robię. Zbawienna okazała się informacja o chruścikach domkowych, w moim pudełeczku ładnie powpinanych jest kilkanaście egzemplarzy. Kolejna sprawa to sucharki to co widziałem przyprawia o zawrót głowy, nic to kręcę, nie zrażając się tym że producenci jakoś nie przewidzieli za bardzo czwórek i dwójek do suchara. Pomyślałem sobie że zawsze będzie to w razie „W” służyło jako kamizelka wypornościowa. Tak w przebłysku chwilowego natchnienia ukręciłem jednak kilkanaście jętek takich sanowych tylko o kilka numerów większych, no i kilka Red Tagów, a co mi tam. A bym zapomniał, koniki , sam w sobie wdzięczny temat. Później się okazało że koniki to ważny element jadła rybek. Z tym że nie są to koniki a raczej konie, gdzieś wielkości kciuka. Lecąc to przypomina średniej wielkości ptaka, wydając niesamowicie głośny dźwięk. Z Rysiem bawiliśmy się w karmieniu takiego na oko 50cm lenoka, pasikonikami. Zbierał ślicznie, jakiś metr od brzegu. Do dzisiaj żałuję że tego nie nagraliśmy, może następnym razem.

Dalej to już odliczanie nieustanne konsultacje i kompletowanie reszty sprzętu.

Gonienie króliczka też jest mocno ekscytujące. Niestety jak się okazało nasze wyobrażenie o niektórych sprawach nieco odbiegało od rzeczywistości, o czym mieliśmy się przekonać.


 

No i lecimy. Samolot linii niegdyś bratniego narodu nie wygląda najgorzej, kilka piw wypitych w barze Irlandzkim na Szeremietiewie nieco pomaga przezwyciężyć wewnętrzne opory. Towarzystwo mieszane nieco europejczyków no i Mongołów, wracających do domu.

Jak okazało się część z nich była bardzo skłonna do integracji. Lody zostały szybko przełamane w czym mocno był pomocny duch Czarnego Dżin gis Chana , zamknięty przez złych ludzi w butelce. Wypuszczony pokazał na co go stać. Pierwszym zaskoczeniem było to że narody azjatyckie nie mają słabych głów, w czym być może pomocny był dolew rosyjskiej krwi, podczas kilkudziesięciu lat okupacji.

Wylądowaliśmy w stepie, cholera jak tak wygląda port międzynarodowy to jak wygląd reszta. Stojąc przed taśmą bagażami zrozumiałem co chłopcy mówili o bólu oczekiwania. Są wszystkie!

Jest dobrze, przewodnik też jest. Tyle szczęśliwych trafów jednego dnia to już coś.

Jedziemy do centrum. Nie wiem jak sobie to wyobrażałem, na pewno nie tak. Zadziwiająca mieszanina jurt na przedmieściach, przeplatanych drewnianymi domo-barakami, pośród bloków jakby żywcem przeniesionych ze starego Żoliborza czy innego Ursusa, a wszystko to okraszone lśniącymi szkłem i aluminium nowoczesnymi budynkami ścisłego centrum. Po drogach jeżdżą i obok wszech obecnych ruskich gruzawików, bryki po 200tys $, głownie japońskie i koreańskie. Dostrzegamy głęboką mądrości ustawodawcy zabraniającą obcokrajowcom prowadzić w tym kraju pojazdów mechanicznych. Nie wiemy wedle jakich zasad ruch się odbywa, choć zasadniczo jest chyba prawostronny. Co nie przeszkadza temu że jest dużo samochodów z kierownica z prawej strony. Wiadomo Japonia blisko.

Pierwsza nasza myśl, wykąpać się jesteśmy zlani potem, bo skwar niemiłosierny. Jedziemy gdzieś, dziwnie to wygląda, ale jest woda. Najbardziej zagorzały fan Czarnego Dzin Gis Hana nie bez zadowolenia konstatuje że jesteśmy już w Azji. Oj pojeździliśmy sobie na nim. Humory dopisują. Robimy zakupy w domach centrum, na najwyższym piętrze cepelia , ale to zostawiamy sobie na powrót. Obok ogórków Krakusa kupujemy trzy wózki wszystkiego co będzie nam potrzebne przez najbliższe trzy tygodnie. Piwa i Żółtego Sputnika kupujemy tylko na kilka najbliższych dni. Tomek powiedział że tego to nie zabraknie i w stepie a i jeszcze Coca Coli. To nadzwyczajny cud logistyczny biorąc pod uwagę że w tym kraju kilkakrotnie większym od Polski jest może kilkaset kilometrów utwardzonych dróg, od razu leczymy się z kompleksów. Rozglądamy się w koło wszystko jest inne, toć to Azja. No może prawie, bloki jak najbardziej swojskie więc jedziemy sobie i nucimy pioseneczki, przy „Deszczach Niespokojnych” nasz mongolski przewodnik podejmuje wątek. Jak się okazuje przygody Rudego zna dobrze a Janek Kos to jego faworyt. Zadziwiająco gładko wychodzi mu mówienie po polsku, w drugą stronę już nie jest już tak łatwo. Ta ich intonacja jest nie do przeskoczenia, do końca wyprawy nauczyliśmy się jednak jak się grzecznie przywitać.

Starsi rozumieją zdrastwujcie, 80lat okupacji robi swoje. Młodzi uczą się języków jednego z sąsiadów. Oprócz rosyjskiego popularny jest: chiński, koreański i japoński. Telewizja robi swoje docierając nawet pod strzech, no może pod pałatki.

Kilkadziesiąt kilometrów za stolicą kończy się bita droga, ot tak po prostu. W koło step bez jednego drzewka niech ktoś mi powie że to ładne. Tysiące lat pasterskiego życia przeobraziło kraj niesłychanie. Miliony zwierząt wyżerają dosłownie wszystko do gruntu. Wygląda to trochę makabrycznie.

Pierwszy popas nad jeziorem taki jurtowy kemping, mocno międzynarodowe towarzystwo.

Łazienka jednak jak z dobrego hotelu wcale bym się nie zdziwił gdyby płytki były z Opoczna.

Domki z dykty stylizowane na jurty mają nadproża na wysokości piersi , dość twarde. Każdy miał okazje się o tym przekonać. Rano ładujemy się do „łódek”, moja lodówka ma bardziej opływowe kształty. Wiosłujemy po dwóch, jeden nie jest w stanie tego ruszyć z miejsca. Płyniemy gdzieś . Odwykliśmy już od braku echosondy i całych tych elektronicznych gadżecików. Szczupaki i okonie są jednak chętne do współpracy. Szczere i piękne rybki. Nie zmanierowane żadnymi tam motor-oilami czy denaturacikami, mając je w głębokiej pogardzie. Zagryzają za to perłę z czarnym grzbietem, której oczywiście zapas się szybko kończy.

Wiadomość o złowienie już jednego takiego okonia pod lodem na Mazurach obiegła by lotem błyskawicy całą Polskę. Na nas kolejny kilowiec po pewnym czasie nie robi już wrażenia. Szczupaki mile urozmaicają okonie, Suche stosując dość trudną do podrobienia technikę połowową przoduje w kategorii na najdłuższą rybę.

Na plaży czeka już spora gromadka gapiów. Część widać ze stolicy na weekendowym pikniku. Sprawne oko kolegów wyłapało ze zdjęć Mongołkę w bikini, przecież to XXI wiek.

Jedziemy i jedziemy , później jedziemy. W tym kraju jak blisko to znaczy się dzień drogi jak daleko to dwa, trzy ...Uczymy się czepliwości, już chyba nigdy nie będzie mi się dłużyło jadąc nad San. Zrozumiałem dlaczego w zasadzie nie jeździ się tam po ciemku. Na stepie bez jakichkolwiek znaków rozpoznawczych jest to w zasadzie niewykonalne. Nasz przewodnik wybiera z nadzwyczajną pewnością kolejne z setek rozgałęzień. Drogi biegną we wszystkich kierunkach, fajnie było to widać z samolotu. Zapytany jak się w tym orientuje mówi że po słońcu i górach. No tak.

Dojeżdżamy do doliny, jak z bajki zieloniutko, miłe urozmaicenie po szarości stepu minionych dni. Środkiem wije się nasza RZECZKA, na środku stoją jurty , pasą się stada , sielanka. Docieramy do obozowiska. Rozbijamy namioty i szykujemy kolację. Kąpiel w wodzie 7st C jest jak się okazuje całkowicie możliwa, nie trzeba być morsem. Przypominam sobie zapach z dzieciństwa, mydła rozpuszczanego w zimnej wodzie. U babci płynął sobie taki zimny strumyczek w którym jako szczeniaki kąpaliśmy się z kuzynami, oj nieco czasu upłynęło od tamtych szczęśliwych lat.

Rano a w zasadzie w nocy budzi nas przeraźliwe zimno, jest koło zera i wiatr, nakładam na siebie wszystko co mam z przezornie zabraną czapką uszanką. Mój namiocik z oddzielnym tropikiem daje tyle schronienia co nic, o śpiworze do „-5” chciałbym jak najszybciej zapomnieć.

Oczywiście wiedzieliśmy że to klimat kontynentalny, duże amplitudy temperatury miedzy nocą a dniem, ale czytać a skrobać szron z namiotu to dwie zupełnie różne rzeczy. No i jesteśmy na grubo ponad 1000 metrów ponad poziomem morza.

Ranek przynosi ukojenie. W raz ze słońcem przychodzi ciepło. Szybkie śniadanie i heja na wodę. Rzeczka nie za duża, nie za mała, ot w sam raz. Aby się nie poganiać dzielimy się dwójkami, ja z Tomkiem w górę. Kucharze przy obozie, reszta w dół.

Po marszobiegu jaki mi zafundował Squra, muszę nieco odzipnąć. Woda krystaliczna, bystra i dość czytelna. Umawiamy się że Tomek czesze na suchara ja poprawiam na nimfę. Ryby ni jak nie chcą brać na szlagiery ubiegłoroczne, monstrualne godardy są ignorowane. A przecież miały się rzucać na wszystko. Całkiem nie duży elk cadis ratuje jednak sytuację. Ja poprawiam. Ryby są zadziwiająco ubarwione, mieszanką srebra z seledynem. Przeważają lipienie, o przepraszam kardynały. Aby się nie rozpraszać robimy na wędkach taśmą znacznik na 48cm. Jak ryba jest koło zasługuje na zdjęcie , jak nie ląduje od razu w wodzie. Zgodnie czeszemy kolejne miejscówki. Na suchara biorą nieco mniejsze ale za to widowiskowo, ja czeszę dalej na nimfki.

Chruścik domkowy jest kilerem i rybą ni jak nie przeszkadza ze w rzece występują chruściki o kwadratowych domkach grubości zapałki a moje imitacje mają grubość ołówka. Nieco je rasuję cążkami, ale bardziej dla swojego dobrego samopoczucia niż z konieczności. Branie i nie mam dwóch much, a ostrzegali mnie żebym nie łowił cienko. Cholera co to było aby urwać 0,22mm. Dochodzimy do potężnego wlewu, ja przechodzę na lewy brzeg .Jest pewnie głęboki na 2,5-3metry. Zmieniam na suchą, w pianie w końcu przydają się godarty. Przechodzę cała miejscówkę, zmieniam na nimfy i znów ciągnę. Biorą klocki którym nie chciało się ruszyć do suszu. Hole są symultaniczne. Aż przesył mnie dreszczyk, jak to wspominam. Na końcu, już na spokojniejszej i płytszej wodzie coś zbiera, na nic nie chce zareagować, moja duma wędkarska jest urażona. Zmieniam na suchą i zakładam „małą „ jętkę. Bingo, wyławiam kilka dzieci tych ryb z początku wlewu.

Następny dzień idę w dół, dziś ja z Rysiem przy garach. Szatański plan aby coś złowić na szybko przy obozie, na kolację, ryby dość skutecznie torpedują. Spinam może z 10 ryb , wyciągając dwie. Cholera wczoraj jedna spadła. Idę dalej w pobliże jurt, zdecydowanie gorzej, spotykam Mongołów z wędką, przecież oni podobno nie łowią i nie jedzą ryb. Kolejny mit który prysł.

Robię ładnych kilka kilometrów. Rzeka zmienia charakter, nie jest już tak przyjazna jak w górze, mniej ryb. Pod urwistą skałą widzę wyjście do suchara. Dała mi popalić ta ryba, kto to powiedział że lenki słabo walczą, niech odszczeka. Wracam i wracam do obozu, z każdym krokiem zasada no kil jest mi droższa. Dola kucharza nie jest łatwa.

Następnego dnia jedziemy naszym gruzawikiem w górę, toć to cud techniki, początkowo mocno nieufni do radzieckiej myśli technicznej, dostrzegamy jej zalety. Samochód przejechał przez wszystko co napotkaliśmy na naszej drodze. Łowimy, filmowo piękna pogoda i ryby sprzyjają. Każdy ciągnie na zmianę do kamery, nie możemy się oderwać od kolejnych miejscówek. Schodząc trafiamy na wielką dziurę na odbiciu od skały, kto wie ile tam jest metrów, ale dużo. Czujemy że mieszkają tam potwory. Kiedyż były tam tajmienie obecnie już „tylko” półmetrowe lipasy. Cwaniakują jak te z płani na Sanie. Płynie biała jętka, cholera tego nie przewidzieliśmy. Grzebię w pudełku, wszystko nie to. Suchy Red Tag na 12tce ratuje sytuacje, dla takich chwil warto żyć.

Poniżej w następnym bele coś zabiera mi sznur, pędząc w stronę Bajkału, niestety się wypina.

Co to było?

Wieczorem idziemy w odwiedziny do jurty, wszystko jest pyszne począwszy od młodego jaka , przez słodki kefir, po coś przypominało w smaku nasze leniwe pierogi. Kumys lekko mi podjeżdżał acetonem co nie przeszkadzało nam wypić spory kubełek. Wódka z kobylego mleka była dość zabawna w smaku, słaba i ciepła, bo tak jest tam w zwyczaju pić mocniejsze trunki.

 Jedziemy, jedziemy, rozbijamy namiot, jedziemy, jedziemy. Jak przekalkulować 3000km ze średnią prędkością ok. 30km/ to się nieco godzin uzbiera. Ponieważ się nic z tym nie da zrobić, trzeba polubić.” Żółty Sputnik” nieco pomaga.

Zatrzymujemy się w napotkanym mieście, aby coś tam załatwić, przy okazji idziemy coś zjeść. W koreańskiej knajpie podają nam zamiast sosu sojowego „Smakusia”, oj mały ten Świat.

Następna rzeka, widzimy ją w wąwozie jakieś 150m pod nami, może to nie Kanion Kolorado ale nam wystarczy, jest piękna. Dojeżdżamy na miejsce na skale wita nas stado olbrzymich drapieżnych ptaków, kondory? Czy one o czymś wiedzą o czym też powinniśmy wiedzieć? Do rzeki kilkadziesiąt metrów w dół, gehenna dla dyżurnych. Rzeka dużo większa, rwąca, dzika i piękna. Na bankowej miejscówce zero. Po kolei razem i z osobna czeszemy ją wszystkim co mamy, od woblerów po muchy. Tajemnica wyjaśnia się, na drugim brzegu ślady kilku ognisk. Metrowy tajmień ma kilkanaście lat, następne takie jak były tu przed rokiem będą tu już w następnej dekadzie. Spotykamy za to Mongołów wyglądających jak japońscy turyści, widać za to że dość sprawnie posługują się spinningami. Padają pierwsze ryby, w nocy na woblery. Największym rozczarowaniem kolegów jest hol, mówią coś o 2-3 minutach niezbyt mocnej walki. Coś tu jest nie tak , metrowa ryba, przecież po nią tu tyle gnaliśmy, no może nie tylko po nią ale każdy chce ja złowić. Jak się okaże w 5/6 zostaje to zrealizowane. Pewna dygresja, tajmienie (tak jak świstaki) są pod całkowita ochroną, co oznaczą że nie wolno ich zabijać. W Mongolii oznacza to że nie wolno ich zabijać, turystom.

Objęcie ochroną tej ryby spowodowało podniesienie cen w restauracjach w stolicy. Zawsze znajdzie się ktoś kto zapłaci za skosztowanie owocu zakazanego. Ludy wschodu mają na tym punkcie bzika.

Myślę sobie że jak już spaść to z wysokiego konia. Jedziemy z Tomkiem jakieś 10km w górę rzeki. Karkołomne zejście do rzeki i łowimy. Tylko mucha. Uwielbiam dwuręczne kije po mału przypominam sobie ruchy. Jest ładnie, zajebiście ładnie. Wchodzę w miejscówkę, obławiam piękne miejsce, muszę jakość jednak z niej wyjść. Od brzegu dzieli mnie nurcik, nieszeroki, jednak tak bystry że woda mnie zabiera. Klasyczna bulka. Nieco mnie przemieliło. Na szczęście mam wędkę, śliczny Rossik nieco poobijany, ale co tam. Nic się nie stało. Wyżymam ciuchy.

Oczywiście aparat zamókł! Ubieram się i walczę dalej , powrotu nie ma, można iść tylko w dół do obozu. W pewnym momencie nie da iść się dalej , trzeba przejść na drugi brzeg. Tomek przeszedł, ale on ma prawie 2m!. Próbuję w kilku miejscach, przed chwilą pływałem więc, dużej różnicy nie ma, ale jakoś mi się to nie uśmiecha. Wpadam na prosty acz genialny sposób. Biorę na ramię kilkunasto kilowy kamień, to pozwala mi spokojnie przejść na drugi brzeg. Pracujemy dzielnie, Tomek nieco zostaje w tyle. Słyszę jego krzyk radości, schodzi z ładną rybką. No tak jak się umie to nie sztuka. Kolejne miejscówki . Centymetr po centymetrze obławiam głęboki wlew. Tomek schodzi do mnie z rybą na końcu wędki. Aparat nieco działa ale robi tylko filmy. Po tej metrowej rybie zostało 10s filmy i nasze wspomnienia. Kończę kilka metrów przed Tomkiem. Ochłonąwszy po holu rzuca od niechcenia na spokojną wodę, cień długi jak noga odrywa się od dna i zawraca kilka centymetrów od muchy. Kurde, robi to wrażenie! Tylko że tej ryby nie powinno tam być przecież powinna stać przy bystrzu, najwyraźniej o tym nie wiedziała. Po trzeciej rybie zaczynam nieco się denerwować. Dostaję silnie łowną muszkę tak na fart, przed chwilą była na nią ryba. Mamy już niedaleko do obozu . Tomek pokazuje mi z pozoru niepozorne miejsce w którym rok i dzień wcześniej miał rybę. Obławiam ją na kolanach z największą precyzją, jestem muchą steruje jej ruchami z największą uwagą. Z każdym rzutem uniesienie , nadzieja, oczekiwanie ustępuje miejsce przygnębieniu , rezygnacji. Nic! Tomek staje w całym majestacie swoich dwóch metrów na początku miejscówki i w pierwszym rzucie zapina rybę!!! Zdejmuję czapkę z głowy, gratuluje mu niemalże przez łzy ale szczerze. Aparat się naprawił więc robię kilka zdjęć pięknej rybie.

Hol nie jest jednak bardziej emocjonujący niż worka foliowego na Łebie, pocieszam się jak mogę. Widzę kontem oka coś na skale, czyżby to duch gór, opiekun tajmieni, pokazywał mi język, a może była to du...

Zostaję sam nad wodą łowię do nocy, nawet nie zauważyłem że cały wyschłem , jednak to oddycha. Nieco pokory się przyda. Chłopcy buszowali w obozie mocno uszczuplając zapasy płynów. Schodzą na rzekę Rysiu melduje że w drugim rzucie zapiął rybę, nic proszę mi nie mówić o sprawiedliwości.
 

Rano biorę się za reperowanie moich butów do brodzenia, które kawałek po kawałku się rozpadają. Tylko dlaczego w środku Azji. Przecież są prawie nowe!

Zbieramy się dalej jedziemy, jedziemy. Droga dość monotonna łyse doliny , przełęcze i znów dolina. Jesteśmy coraz wyżej. Z mapy wynika że tak coś pod dwa kilometry. Dojeżdżamy do większego jak na te standardy miasta. Nawet jest kilka kilometrów asfaltu i małe lotnisko. Miasta są tu paskudne. Brudne i z niemożebnie brzydką architekturą. Widać ogrodzenia. To coś całkiem nowego dla tego koczowniczego ludu, no cóż idzie nowe. Jedziemy na bazar, wygląda całkiem jak nasz, ten sam chiński chłam, tylko twarze inne. Uzupełniamy zapasy jedzenia i kupuję bodajże jedyne w tym kraju wojskowe buty nr 46, kilka dni brodzenia wytrzymają. Widać ludzi z komórkami, to nowa zabawka i szał. Skąd my to znamy. Jedziemy dalej.

Będąc tam zastanawiałem się jak to może wszystko funkcjonować. Jest zwykle tylko jeden rodzaj benzyny, i nikt nawet nie ma pojęcia ilu oktanowa. Wszystko jedna co ma silnik na jej jeździ. Widzieliśmy w stepie różne samochody z najnowszymi Land Cruzerami na czele, jak one to wytrzymują? A raczej żaden z nich nie widzi żadnego autoryzowanego serwisu? ! Ot kolejna zagadka do rozwikłania.

Trzeba kupić benzynę, fajnie tylko że ktoś wykupił cały zapas.

Szukamy jego jurty między górami do północy. Rano budzimy się w całkiem nierealnym świecie jesteśmy wśród chmur. W koło góry. Temperatura koło zera. Widzimy stada jaków wyganiane na pastwiska. My w polarach a w koło bose maluchy przyglądają nam się ciekawie. Lokalny biznesmen otwiera stację. Rozliczenie jest proste za wiadro 10l 8000tugrików. Nawet tak dużo nie dolicza. Jedziemy dalej. Ostatni etap.

Oczywiście koni nie ma. Trzeba je pozbierać a to nieco potrwa. A po co się speszyć, przecież jutro też jest dzień. Tu upływ czasu ma inne znaczenie. Przepływamy rzekę jedną z nielicznych w tym kraju łodzią, za nami nasze konie. Większość z nas po raz pierwszy siedzi na koniu, miny takie sobie. Koniki malutkie, dzikie i krnąbrne . Po za tym nie kumają po polsku. Jak się okazało są też inaczej ujeżdżane niż nasze. Tam wodze trzyma się w jednej ręce skręcając nimi łeb zwierzęcia. Jak zechce to kieruje za nim resztę ciała. Droga jest mocna. Ścieżka jak dla kozic, przeprawiamy się przez bagna i kilka mniejszych rzeczek.

W pewnym momencie szerszeń upodobał sobie mojego konia, zwierzak dostaje szału, brr.

Jedziemy w końcu przez całkowicie bezludne i pozbawione zwierząt domowych miejsce. To zaskoczenie ale cały czas towarzyszyli nam ludzie, każda dolina ma od pokoleń swoich mieszkańców. Zawsze gdzieś na horyzoncie widać było jurtę, po raz pierwszy jesteśmy naprawdę całkowicie sami. . W koło nas gęsty modrzewiowy las, a w koło rzeki krzaki.

Rzeka niesie wielką mętną wodę o brodzeniu nie ma mowy. Resztki rozsądku jeszcze mamy.

Dźwinie się łowi rzucając z lasu, w grę wchodzi tylko spinning. Jesteśmy nad mekką łowców tajmieni tajemniczym Szyszkitem ale rzeka pokazuje nam swoją potęgę.

Walczymy jednak dalej. Styrany wracam do obozu. Koledzy 10m od obozu na pięknej miejscówce połowili sobie na maxa lipieni i lenoków. Dla mnie zostają już tylko niedobitki. Lipienie są inne niż te dotychczas łowione. To już inny gatunek, przypominają te nasze z Sanu.

W pewnym momencie ciszę obozowiska przerywają strzały z kałasza, to nasi przewodnicy strzelają do czegoś. Po dłuższej chwili okazuje się że strzelają z nudów i dla zabawy do dzikiej cebuli na drugim brzegu. Jakieś 200m od nas. Żadne tam lunety, nie daj Boże im podpaść.

Skrobiemy lód z namiotów i czekamy aż słońce nieco osuszy graty, czas wracać. Przed nami prawie pięć dni drogi dni do domu. Okazuje się jednak że połowa koni gdzieś znikła.

Po kilku godzinach jednak się znajdują, kolejne uff. Konie już nieco obłaskawiliśmy, więc idzie znacznie lepiej. Znów droga, przez pierwszy dzień przebywamy 100km. Później idzie nieco lepiej. W nocy dojeżdżamy do jakiś robót drogowych! Oczywiści nie oznakowanych, o mało nie zjeżdżamy z kilkunastometrowej skarpy. Czas na biwak. Niebywałe jak szybko się uczymy rozbijać namiot w całkowitych ciemnościach, jak się musi to się potrafi.

Następnego dnia jedziemy też długo, prowadzi nas jakaś dość wyjeżdżona droga. Niespodziewanie zaczyna się asfalt i tętniące życiem miasto. Jedenasta w nocy, miasto tętni życiem, gwar i ruch jak w europejskiej metropolii. Znaleźliśmy się w jakimś nierealnym miejscu z sztucznymi świecącymi palmami. Jesteśmy z powrotem w XXI wieku. Dalej już asfalt i prosta droga.

Dojeżdżamy, zatrzymujemy się w czymś co z rozpędu nazwaliśmy hotelem, ale nie za bardzo nam się chce wydawać kilkaset dolarów na normalny hotel. Zresztą nie było by tak zabawnie.

Robimy zakupy w miejscowej cepeli, miłe panie mówią po angielsku i akceptują wszelakie karty.

Lotnisko, i kilkanaście godzin czekania na Szeremietiewie. Tygiel narodów. Spotykamy Austriaka który jak się okazuje miał jeden z pierwszych jak nie pierwszy camp w Mongolii, zaraz po opuszczeniu tego kraju przez Rosjan. Gadamy kilka godzin, wszystko się zmienia, i to raczej nie na lepsze. No cóż młodzi widząc inne życie w telewizji, ciągną do niego.

Nie dziwi więc że prawie połowa Mongołów mieszka w stolicy.

Chyba każdy z nas przeżył tą wyprawę inaczej, dzieliliśmy trudy i radości, przeżyliśmy wspaniałą przygodę w świecie który po mału odchodzi w niebyt. Ile jeszcze potrwa zanim wyrosną w stepie płoty, nikt nie wie, oby jednak jak najdłużej.


 

Rafał Kamiński